Hej,
Czuję się trochę bezsilna. Wczoraj zauważyłam guza na lewym policzku u mojej Truchy i pierwsza moja myśl "króliki przecież nie chomikują jedzenia". Przestraszona poszłam tego samego dnia do wet i on na starcie mówi mi "promienica".. Pierwsze słyszę, bo nie interesowałam się nigdy chorobami królików. I powiedział, że jeśli ma być ze mną szczery, to tego się nie da całkowicie wyleczyć. I tu się zaczyna mój dylemat. Naciął, wywalił tą śmierdzącą ropę,zrobił dwa zastrzyki i kazał przemywać w domu Rivanolem 4-5 razy dziennie (chociaż nie jestem pewna czy dobrze to robię, bo co wstrzyknę, to od razu wypływa ten płyn przez centymetrową dziurę..) i jutro mam drugą wizytę. Otóż miałam już królika jakieś 10lat temu i z tego co mój tata powiedział, też miał coś takiego.. z tym że przemywał mu przez 2 tyg. karmił i poił przez strzykawkę, bo już nawet pić nie chciał, a na koniec zdechł (to wszystko miało miejsce pod moją nieobecność, bo byłam na koloni, więc do końca nie docierało do mnie co się właściwie stało). Sekcja wykazała, że to zaatakowało cały organizm. Moja mama mówi, żeby uśpić.. co mnie rozwaliło, no bo jak to tak. Z kolei nie ufam tu weterynarzowi, który taki diagnozy mi stawia bez robienia żadnych badań.. Żeby było jasne, ja tu tylko studiuję, a weterynarz moich kochanych zwierzaków jest 4h stąd. Moja mama do mnie jutro przyjeżdża i będziemy myśleć co z tym zrobić. Bo szczerze mówiąc.. średnio mi się podoba leczenie jej tutaj bo kompletnie tego lekarza nie znam,a student na kasie nie śpi i bym najchętniej oddała ją mamie, żeby zabrała ją do naszego weta.
Paskudnie się czuję, bo ma dopiero 2,5roku i jestem za nią odpowiedzialna. To nie tak jak zawsze są rodzice czy rodzeństwo i wszyscy się zwierzęciem opiekują. A tu jestem sama z tym. Czy to że wyleczę ją póki co, a za kilka miesięcy znowu to wróci ma jakiś sens.